Uśmiechnąłem się kwaśno. Nie miałem pojęcia ba jakim jestem stadium. To słowo przypominało mi raczej określenie postępu jakiejś przewlekłej choroby. Ale skoro Amera uważała to za ważne…
Widziałem jej rany na skrzydłach i jak się krzywi wstając. Chciała już gdzieś iść, ale popchnąłem ją delikatnie z powrotem na łóżko.
- Nie ma mowy. – powiedziałem stanowczo, przybierając srogi wyraz twarzy. – Będziesz leżeć tu tak długo, dopóki Eliot nie uzna, że jesteś zdrowa.
- Ale… - zaczęła, ale jej przerwałem.
- Nie ma żadnego ale. Wszystko może sobie poczekać, a ty masz się tu kurować. Nie mam zamiaru po raz kolejny cię tu przynosić i drżeć o twoje życie. – przy tym ostatnim zdaniu lekko się wzdrygnąłem i uśmiechnąłem kwaśno. Nie ustąpię jej. Choćby nie wiem co. Może sobie mieć najwyższe stadium czegoś tam, ale zdrowia znowu narażać nie będzie, póki ja przy niej jestem. Amera spojrzała na mnie spod byka, ale widząc moje poruszenie dała sobie spokój i się położyła. Po chwili zasnęła, a ja spojrzałem na Rose i Eliot.
<Rose, Eliot, Amera, dokończycie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz